Chakki Bank – New Delhi – Kalkuta

01.08.2007

Po bardzo egzotycznym i etnicznym brataniu się z tubylcami Sary, wróciliśmy w doliny, aby dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej. W tym celu musieliśmy jechać wprawdzie jeszcze 6 godzin autobusem marki TATA nad osławionymi już przepaściami. Zacząłem się zastanawiać, co właściwie jest gorsze, lot samolotem (którego bardzo, bardzo nie lubię), czy jazda autobusem w Himalajach, na niewiele niższej
wysokości... 

W końcu zjechaliśmy na płaski teren i dotarliśmy do stacji Chakki Bank, skąd wsiedliśmy w pociąg do New Delhi. Ponieważ pociąg odchodził już za 5 godzin, to oczywiście nie było na niego wolnych miejsc, a na waiting list staliśmy w kolejce na 320 pozycji. Zaaplikowaliśmy jednak o Tourist Quater i… dostaliśmy nasze 4 miejsca! (zaczęliśmy wołać na tego typu zjawiska “white power”)

Do New Delhi dotarliśmy o poranku, jedynie z małym opóźnieniem. Po drodze jeden młody, wykształcony i nowoczesny Hindus rozmawiał z Bartkiem, gdy zobaczył, ze Bartek chowa papierek po cukierku do kieszeni, a nie wyrzuca go po prostu za okno, stwierdził, ze w Polsce musi panować “supremacy of law”, a oni tu w Indiach mają prawdziwy “freedom”…Rzeczywiście… Powiedział też, że w New Delhi jest “too much fantastic” i że tam, to się dopiero żyje!

W tym fantastycznym mieście zostawiliśmy plecaki w przechowalni i poszliśmy na poszukiwanie agencji turystycznych, które mogły by nam zabukować bilety lotnicze z tego kraju wolności do żyjącej pod jarzmem dyktatury wojskowej Tajlandii.

Po po pewnym czasie trafiliśmy do dość dużego, chłodnego i profesjonalnie wyglądającego biura podroży. Jego właściciel od razu nas ugościł, zaczął sprawdzać ceny i gdy tylko usłyszał naszą mowę, spytał się czy jesteśmy z Polski. Trochę zadziwieni tą trafności rozpoznania językowego potwierdziliśmy skąd przybywamy. Pan się rozpromienił i zaczął nam opowiadać, że on interesy w Polsce robi już od ’88 roku. Że robił tam wielki biznes, ale uczciwy! Że zaczynał w Warszawie na stadionie 10lecia. Gdy zapytaliśmy się jaki biznes, odpowiedział po polsku “koszula kratka!”. Powiedział też, że ma mieszkanie na Świętokrzyskiej (to ponoć jakaś dobra ulica w Wawie), które kupił w ’91 roku za jakieś śmieszne pieniądze.

Tak opowiadając nam rożne ciekawostki znalazł nam bilety do Bangkoku, z Kalkuty, bo wychodziło dużo taniej (za 9000 rupii, czyli około 110 funtów – w dwie strony). Do Kalkuty zaś zabukował nam szybki, superluksusowy ekspres z miejscami w wagonach aircondition. Kosztowało to wprawdzie 3 razy drożnej niż nasz ulubiony Sleeper, ale tak nas przekonywał, że na żadne inne pociągi nie ma już miejsc, że w końcu żeśmy się złamali (a tak na prawdę, to niedobrze nam się robiło na myśl, że za kilka godzin, brudni i nie myci od 5 dni będziemy musieli znowu wsiąść do gorącego Sleepera). Za wagon AC w relacji New Delhi – Kalkuta zapłaciliśmy 1500 rupii, czyli kolo 20 funtów, w cenie biletu było darmowe żywienie przez całą drogę!

Powiem wam szczerze, może i jestem sknerą i centusiem krakowskim, ale nie żałuję tych 1500 rupii bo dzięki nim na kilkanaście godzin znaleźliśmy się w innym świecie! Poczuliśmy się jakby ktoś nas posadził w domu przed telewizorem i puścił program o Indiach. Znaleźliśmy się w
przyjemnie chłodnym – CZYSTYM! – wagonie, w którym najbardziej śmierdzieliśmy my sami. Nie było żebraków, wrzeszczących sprzedawców, świecących długopisów, nikt nie wpychał się na twoje miejsce. Wszyscy Hindusi w wagonie mówili po angielsku. Zaraz też przyszedł pan kelner i zaczął rozdawać jedzenie – i to nie jak w samolocie, małe i rzadko kiedy – było wiele razy, dużo i bardzo smacznie. Na prawdę były to jedne z najlepszych posiłków jakie jedliśmy w Indiach. Był termos z wrzątkiem, herbata Tetley, cukier, śmietanka, paluszki chlebowe, masełko, na kolacje cieple wegetariańskie danie, na deser pyszne ciasteczko, na noc butelka wody (oryginalnie zakręcona i dobra jak w Europie), na śniadanie chlebek z dżemem… Po prostu same majonezy! W tym miłym aircondition spałem najlepiej w czasie całego pobytu. Z głośników leciała nieinwazyjna medytacyjna muzyka. Za oknem przesuwały się piękne krajobrazy, pola ryżowe, malownicze wioski, chlopi wracający z roli, krowy pasące się beztrosko na pastwiskach – po prostu sielanka. Wagon oddzielał nas od zapachów i dźwięków ; )

Wieczorem przysiadła się do nas dwójka dzieci (brat z siostra 12 i 13 lat), którzy byli bardzo ciekawi białych przybyszów. Widać że byli z dobrej rodziny, bardzo dobrze wychowani, doskonale mówiący po angielsku i ciekawi zachodniego świata. Pochodzili z Kaszmiru i znali doskonale kulturę swojego regionu, opowiadali nam ile znają jeżyków i że jadą właśnie do Kalkuty na spotkanie z ich Guru (a właściwie Guru ich tatusia). Sam Tatuś dużo mniej mówił po angielsku, ale za to emanował energia i charyzmą w każdym ruchu. Wysoki, ponad 180 cm, dobrze zbudowany, z długimi rozpuszczonymi włosami, brodą, ognistymi oczami, profilem przywodzącym na myśl drapieżnego ptaka i tajemniczym medalionem na szyi. Mówił mało, uśmiechał się tylko promiennie, gdy patrzył na swoje mądre i ładne pociechy. Gładził się po brodzie, zawijał swoje białe szaty, a potem wyjął kamerę i zaczął nas filmować… 

Po tej przemiłej podroży wysiedliśmy w Kalkucie prosto w mokrą szmatę – czyli powietrze o temp. 32 stopni i wilgotności 90%… Przebiliśmy się przez pierwszy atak żebraków, zostawiliśmy bagaże w przechowalni i przepłynęliśmy tramwajem wodnym ze stacji do centrum. O dziwo Kalkuta podobała nam się bardziej niż Bombaj i Delhi. Nie wiadomo, może rzeczywiście jest lepsza, a może po prostu już żeśmy się przyzwyczaili. Poszliśmy na smaczne jedzenie do restauracji, oraz na bollywoodzką produkcje do kina. Mieliśmy szczęście, film jak na Bollywood był zadziwiająco krótki – tylko 2 godziny i były tylko 2 teledyski.

Wieczorem odebraliśmy plecaki i podmiejskim busem dojechaliśmy na lotnisko, tam przebiwakowaliśmy w poczekalni i następnego ranka opuściliśmy Kraj Wolności lotem prosto do uśmiechniętej Tajlandii.

Leave a comment