Sara

02.08.2007

Ostatnio spędziliśmy trochę czasu w Himalajach. Spotkały nas tam ciekawe przygody, a jedną z nich nawet zaraz wam opiszę.

Otóż byliśmy nieopodal doliny Chamby. Stamtąd wydostaliśmy się do miejscowości Sahoo skąd już odchodziły jakieś pseudo turystyczne szlaki. Według mapy wyszło, że by odbyć ciekawą górską wycieczkę powinniśmy się kierować na wieś o nazwie Sara.

 

Był piękny słoneczny dzień, szliśmy sobie powolutku drogą i podziwialiśmy widoki. Wzdłuż drogi szedł potok, przy którym zatrzymywaliśmy się czasem i maczaliśmy nogi. W połowie naszej trasy minęliśmy przystanek autobusowy na którym było pełno ludzi gdyż właśnie przyjechał autobus. Wskazali nam drogę do Sary, która od tego momentu była już stromą ścieżką wiodącą gdzieś w góry. Po jakiś paru krokach dołączył się do nas jeden miejscowy, który dla własnej przyjemności i towarzyskiej rozrywki uznał, ze nas zaprowadzi aż do samej wsi. , My jednak nie chcieliśmy iść tak daleko gdyż wiedzieliśmy, ze wsie nie nadają się na biwak a wystarczy że się zatrzymamy trochę wcześniej i będziemy jeszcze w fajnej dziczy.

Zrobiliśmy sobie postój ( obcy pan też z nami usiadł) po chwili doszli do nas inni mężczyźni. Powiedzieli nam w swoim języku, że są z Sary i że chcą byśmy z nimi poszli. My również powiedzieliśmy im w swoim języku, że zostajemy tutaj i robimy biwak. Na nic się to jednak nie zdało gdyż oni zaczęli nas bardzo namawiać na wspólną wędrówkę i zaoferowali się, że nam poniosą plecaki. Pokazywali na najbliższe domy, że Sara to jest już tam. Po jakimś czasie się zgodziliśmy, że pójdziemy z nimi bo jednak taka wizyta na wsi to wszakże nie lada przeżycie     (byle by tylko z tej gościnności nas nie częstowali swoim jedzeniem : )

Poszliśmy więc z panami-tubylcami którzy nieśli nasze bagaże. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że ta Sara to jest jednak daleko a do tego droga tam jest okazała się dość stroma. Tubylcy poza tym narzucili nam swoje tempo a nam było głupio marudzić i prosić żeby zwolnili bo to jednak oni nam nieśli plecaki a nie my im. Pot lał się z nas strumieniami i aż nam skapywał z czubków nosa, ale czego się nie robi dla przygody?

 

Gdy już dotarliśmy na miejsce tubylcy dali nam do dyspozycji jakiś pusty dom i powiedzieli, ze możemy tam spać. W parę minut zlazła się cała wieś by nas pooglądać. Zaczęliśmy więc wyciągać miski i jedzenie i pokazywać, że chcemy rozpalić ognisko. I tu nagle przydały się te dziwne Szponnowe studia religioznawcze z których pamiętał, że hinduistyczny bóg ognia to Agni i też tak się mówi właśnie w hindi ogień.  Od razu parą osób się zebrało by nam pomóc. Na szczęście ogień w sekundę za pomocą trocin rozpalili miejscowi a my nie musieliśmy się kompromitować, bo wiadomo że z tym rozpalaniem ognisk na wysokościach to ostatnio różnie bywa.

Zaczęliśmy się krzątać przy ognisku a wszyscy stanęli z jednej strony i się na nas patrzyli. Widać było, że trzeba się nimi trochę zająć, coś pokazać by rozluźnić sytuację. Szponn został wiec przy ognisku a my ‘ poszliśmy w teren’. Zaczęliśmy im robić zdjęcia. Ja podchodziłam do dziewczynek, które były oczywiście bardzo nie śmiałe, ale jako kobieta miałam większe szanse od Kamila. Następnie Bartek wyjął kamerkę i zaczął ich filmować a potem odtwarzać przy nich te świeżo nakręcone filmiki. (Prawdziwy show-man). To im się zdecydowanie najbardziej podobało. Ludzie tłoczyli się na takim wielkim kamieniu aż w końcu po 20 minutach kamień zaczął się chybotać i wszyscy z niego zlecieli. Gdy zagotowała się woda zrobiliśmy herbaty, którą wszystkim zaoferowaliśmy , ale nikt nas od niej nie wziął.( kto by chciał pić taką bez mleka i cukru?) Potem jeszcze zrobiliśmy makaron z sosem ale też nas z niego (na szczęście) nie objedli. Bartek chyba tak trochę na deser zaproponował wszystkim gumę do żucia. Gumę to już wszyscy wzięli a potem cała wieś tak żuła. Był to dość nieprzeciętny widok.

 

Pod wieczór już ludzie porozchodzili się do swoich domów a przy ognisku zostało z nami paru chłopaków. By ich czymś zaciekawić Kamil z Bartkiem pokazywali im swoje komórki. My ze Szponnem mamy takie podstawowe, bez kolorowych wyświetlaczy to nie chcieliśmy się kompromitować bo nawet w Indiach takie stare modele to obciach. Kamil z Bartkiem mieli telefony w miarę na poziomie, pyzatym mieli na nich zdjęcia wiec w ogóle mieli więcej do pokazania a nawet na koniec puszczali z nich jakieś muzyczki. Bartek miał nawet zdjęcie baby z gołymi cyckami, ale uznaliśmy że im tego nie pokażemy bo taki typ golizny jest już w Indyjskich mediach zabroniony i gołe cycki to można tym tylko pooglądać na żywo u swojej kobiety.

W nocy spadł strasznie mocny deszcz i już w ogóle byliśmy szczęśliwi że spaliśmy pod dachem bo gdybyśmy biwakowali to namiot by nam chyba zmyło prosto do rzeki. Następnego dnia gdy już wstaliśmy znów ludzie się wokół nas zebrali. Patrzyli jak na ognisku robimy sobie herbatę. Ponieważ w Indiach wszyscy piją herbatę bardzo słodką i do tego z mlekiem, to gdy zobaczyli, że znowu będziemy się poić czarną herbatą aż poszli i przynieśli nam mleko prosto od water buffalo. My za to poczęstowaliśmy wszystkich czekoladą. Pokazywaliśmy zdjęcia, pocztówki z Polski-ot takie proste ciekawostki. Przed wyjazdem kupiliśmy sobie taką malutką lornetkę to chodziłam po dzieciach i dawałam im by sobie pooglądały przez nią krajobraz. Pokazaliśmy jeszcze jak wyglądają nasze namioty i jak się je rozkłada- bardzo ich to ciekawiło. Gdy już się spakowaliśmy podziękowaliśmy za gościnę i powiedzieliśmy że będziemy szli dalej. Tubylcy jednak namawiali nas byśmy zostawili plecaki w Sarze, poszli sobie na wycieczkę i wrócili tam na noc. W sumie nam to pasowało bo baliśmy się, że i tej nocy spadną mocne deszcze.

Poszliśmy więc sobie na spacer. Gdy wracaliśmy zbieraliśmy już drewno na kolejne ognisko. Akurat gdy przyszliśmy zaczęło porządnie padać, ale Szponn zdążył jeszcze chwilę przed deszczem rozpalić ognisko. Skoro już je rozpalił to w sumie w dość trudnych warunkach postanowił, że będzie gotował dla nas obiad. Potem gdy już przestało padać znowu wszyscy nas obleźli. Przyszedł pan z metalową rurką w którą dmuchał i w ten sposób podniecał ognisko. Niby taka prosta rurka a na prawdę dmuchanie w nią jest dużo lepsze niż takie zwykłe dmuchanie twarzą prosto w żar. Ten patent bardzo nam się spodobał i my- biali wyrażaliśmy podziw nad tym sprytnym rozwiązaniem. Z resztą widać było, że tubylcom też było miło że zrobili na nas wrażenie.

 

W ogóle to pobyt w tej Sarze był trochę jak z filmu. Ciągle porozumiewaliśmy się na migi
a to dmuchanie w rurkę wyglądało jak palenie fajki pokoju. Brakowało jeszcze tylko byśmy nauczyli się słowa tatanka! Ale my wszystko załatwialiśmy słowem ‘ namaste’, które jest rodzajem przywitania/ pozdrowienia, ale my używaliśmy je praktycznie do wszystkiego.

Na koniec przyszła pora na te chwilę na którą czekaliśmy już od dawna. Otóż w końcu mieliśmy komu dać zabaweczki, które kupiliśmy jeszcze w Anglii z myślą o takiej przygodzie jak ta. Zebraliśmy więc dzieci i tym najmłodszym daliśmy robociki, figurki, resoraki. Oczywiście zabawki się wszystkim strasznie podobały. Wieczorem na ognisku znów zostało z nami paru chłopców którzy wymyślili fajną zabawę bo śpiewali po jednej piosence
w swoim języku a w zamian prosili byśmy my im śpiewali coś polskiego- prawdziwa
wymiana kulturowa! Szponn co prawda tylko śpiewał po rosyjsku bo twierdzi ze tylko
takie piosenki z harcerstwa pamięta i tym biednym hindusom wmawiał, że to piosenka jest ze wschodniej części naszego kraju…

Następnego dnia zebraliśmy się rano, sprawnie żeśmy wszystkich pożegnali i ruszyliśmy dalej.

Leave a comment