Bombaj – Hampi – Jaisalmer

Wyjeżdżamy z Bombaju w głąb subkontynentu, jednocześnie odbywamy podróż w głąb samych siebie. Krajobraz zaczyna się zmieniać. Szare slumsy znikają, pojawia się zieleń i przestrzeń.

Mijamy małe stacyjki, wioski, pola, góry. Przyroda zaczyna dominować nad cywilizacją. Wciąż mało mówimy, ale nasz horyzont już zaczyna się poszerzać.

Oprócz żebraków, naganiaczy i flegmatycznych kasjerów zaczynamy dostrzegać inne rzeczy, elementy krajobrazu, architektury, inny kąt padania światła o zachodzie, jaszczurki na ścianach, kolory domów i straganów, zapachy przypraw i owoców, odmienną od naszej gestykulacje ludzi. Zaczynamy z lubością sączyć masala czaj, czekając niespiesznie, aż pociąg ruszy ze stacyjki z przeciągłym wyciem syreny.

Hampi jest obowiązkowym punktem na drodze niemal wszystkich turystów, a jednak jakimś cudem nie czuje się tu tłoku białych ludzi i komercji.

Świątynia Virupakszy dominuje nad mieściną, która 600 lat temu była największym miastem świata, stolicą potężnego imperium WIDŻA-JANA-GARU.

Dziś zostało po niej tylko kilkanaście budowli i zakurzone ruiny ciągnące się na przestrzeni wielu kilometrów.

Chłoniemy ciepły monsunowy wiatr przemieszczając się rowerami między kolejnymi pozostałościami świątyń i pałaców. Podoba nam się to zagubienie między kamiennymi blokami historii. Rowery skrzypią, gaje bananowe szumią na wietrze, czas powoli zaczyna się wydłużać, komórki służą już tylko jako zegarki, na które coraz rzadziej zerkamy…

Po Hampi powoli zaczynamy mówić do kamery, komentować rzeczywistość. Przetrawiliśmy się już w pierwszym ogniu podróży. Zaczynamy żyć według reguł dyktowanych nam przez Indie.

Przed nami kolejny skok, daleki, aż do Radżastanu. Kolejne dni w pociągu pozwalają nam poznać nową dla nas porę roku – monsun.

Monsun to nie tylko okres deszczów, to stan umysłu i emocji, to ciężka zmarszczka burzowych chmur na niebie. Monsun, który daje życie, ale potrafi też topić życie, a wszystko to w gorącym, dusznym oparze podzwrotnikowych temperatur.

Skala zjawisk atmosferycznych robi na nas ogromne wrażenie. Zapewne takie same jakie na Hindusach wywarła by sroga zima w Puszczy Białowieskiej.

Naszym celem jest Jaisalemer, miasto na skraju pustyni Thar, tuż przy granicy z Pakistanem. Owiewany gorącymi wiatrami, lśniący w palącym słońcu Jaisalmer nazywany jest złotym miastem ze względu na barwę swoich pięknie zdobionych budynków.

Dla nas jest on jednak tylko bazą wypadową do najbardziej wyczekiwanej atrakcji – podróży na wielbłądach. Po długich dyskusjach, kalkulacjach cen i czasu, decydujemy się jedynie na dwa dni wielbłądziej wędrówki po pustyni. Jak się potem okazało – całe szczęście! Nie byliśmy fizycznie gotowi na dłuższy pobyt w tych temperaturach.

Leave a comment