Hampi

07.07.2007

popatrz Olu...

popatrz Olu…

Z zatłoczonego, brudnego, głośnego i przytłaczającego Bombaju wyruszyliśmy w stronę Hampi, miejscowości słynnej ze swojej bogatej historii, pięknej świątyni Virupakszy i urokliwych ruin porozrzucanych po okolicy przypominającej marsjański krajobraz. .

Nocnym pociągiem dostaliśmy się do miasta Guntakal, by stamtąd udać się w niezapomnianąpodroż autobusem po miejscowej szosie “wojewódzkiej”.

Z tego przejazdu wynieśliśmy kilka spostrzeżeń:

1. Kierowcy najwyraźniej się spieszyło

2. Mimo iż mu się spieszyło, rzadko kiedy przekraczał prędkość 40 km/h

3. Miejscowa droga najwyraźniej była w remoncie… nieostającym… na długości 120km… trwającym już widocznie tak długo, że nie było na niej już nic oprócz dziur

4. Podwozia indyjskich autobusów marki TATA są najwytrzymalszą konstrukcją we wszechświecie.

Po 5 godzinach upojnego trzęsienia i podskakiwania na siedzeniach na wysokość 30 cm. dotarliśmy do miasteczka Hospet, skąd zostało już tylko 30 minut kolejnym autobusem do Hampi.

Samo Hampi nie zawiodło nas. Infrastruktura turystyczna jest tu bardzo dobrze rozwinięta. W porze monsunów hoteliki i guest housy są śmiesznie tanie. O zabytkach nie będę wspominał, bo są o wiele bardziej warte zobaczenia, a nie zwykłego opisu. Zwiedziliśmy świątynię Virupakszy, gdzie na wejściu pobłogosławił nas trąbą świątynny słoń i dostaliśmy czerwone kropki na czoła. Wypożyczyliśmy też rowery i zwiedziliśmy aktywnie okolice spalając sobie przy tym niemiłosiernie przedramiona, łydki i karki, bo akurat wyszło słońce. Trzeba tu nadmienić, że teraz w porze monsunów niebo jest dość zachmurzone i wieje wiatr. Choć nie brzmi to zachęcająco to w rzeczywistości pogoda jest idealna do zwiedzania, bo temperatura utrzymuje się w okolicach 28 stopni, a uczucie duchoty rozwiewa przyjemny, ciepły wietrzyk.

Oczywiście nie mogło być cały czas tak pięknie. Wieczorem dogadaliśmy się z jakimś chłopcem, żeby przywiózł nam rikszą piwo, bo w Hampi sprzedaż alkoholu jest zabroniona, a my chcieliśmy się nacieszyć ciepłym wieczorem na tarasie naszego guest house’u z widokiem na świątynię. Gdy chłopiec przywiózł piwo, dostrzegła nas właścicielka i powiedziała, że możemy pić, ale tylko w pokoju. To już nie było takie miłe jak taras. Gdy siedząc w pokoju wypiliśmy dosłownie tylko kilka łyków, znów odwiedziła nas właścicielka mówiąc, że przyszła policja. Pan policjant, młody hindus w cywilu, zobaczył piwa, dużo kręcił głową,coś dużo mówił do właścicielki. Co chwilę sięgał po krótkofalówkę, lub po komórkę, jakby miał wzywać posiłki, ale ciągle tego nie robił. Właścicielka jest odpowiedzialna za to co się dzieje w jej guest housie i ona też ponosi konsekwencje, więc usilnie starała się przekonać pana policjanta, że to to nic wielkiego, że “ruskie przecież tak zawsze”. A pan policjant ciągle nie dawał się przekonać. W końcu wyszli na zewnątrz. Po 30 minutach wróciła i powiedziała, że musiała przekupić policjanta i że musimy jej zapłacić 5 tysięcy rupii. Bartek nie chciał jej dać w ogóle, ja byłem skłonny dać, bo to w końcu my po części spowodowaliśmy ten kłopot. Ostatecznie daliśmy jej 4 tysiące rupii i najbardziej bolało nas to, że pan policjant skonfiskował nam całe piwo, a łapówka na pewno nie wynosiła aż 4 tysiące. Zniesmaczeni poszliśmy spać obiecując sobie, że najbliższe piwo kupimy dopiero w Tajlandii. Dla pocieszenia obliczyliśmy sobie, że cała przygoda kosztowała nas po 65 zł. na głowę. I to wystarczy! Swoją droga ciekawe, który właściciel konkurencyjnego guest house’u doniósł na nasza właścicielkę….

Następnego dnia pożegnaliśmy piękne, słoneczne Hampi pełne małpek kradnących turystom banany. Wypiliśmy sok z kokosa i wsiedliśmy w autobus z powrotem do Hospet…

      

Leave a comment